Gdy wkraczamy w nieznany i pasjonujący świat magnetyzmu, niemal natychmiast stajemy przed poważnym, a niezwykłym problemem - czy uzdrowienia, które miały ponoć miejsce, są rzeczywiste, czy też nie?
Zadowalając się jednostronną wersją uzdrowicieli, rezygnowalibyśmy z racjonalnego podejścia do tej kwestii na rzecz łatwej pogoni za sensacją.
Przeprowadzanie ankiety wśród wyleczonych pacjentów jest, rzecz jasna, konieczne, ale oczywiście niewystarczające - robiłem to często, czasem rozmawiając osobiście, czasem gromadząc listy, które nazywałem „świadectwami”, a które trafiały do uzdrowicieli. W listach tych, często pełnych prostoty i poruszających, wszyscy pacjenci, którym kuracja przywróciła choć po części zdrowie, szczerze nazywali to cudem.
Eksperymenty przeprowadzone przez doktora Grada są interesujące, naukowiec wolał bowiem pracować ze zwierzętami niż ze zbyt podatnymi na autosugestię i często pełnymi wiary ludźmi. Przyznajemy, że jego myszy nie mogły być podatne na autosugestię ani też nie mogły rozszyfrować celu doświadczenia. Uzyskanych w ten sposób wyników nie można podważyć pod pozorem subiektywizmu.
Chcąc wykonać doświadczenia dotyczące magnetyzmu leczniczego na swoich myszkach, doktor Grad zaprosił do współpracy uczonego pochodzenia węgierskiego, Oskara Estebany. Był on pułkownikiem armii węgierskiej, ale w roku 1957 z powodów politycznych opuścił ojczyznę, przenosząc się do Kanady. Właśnie tam poznał doktora Grada, który zatrudnił go jako królika doświadczalnego. Testy przeprowadzono, stosując się ściśle do wymogów nauki. Podporządkowano je procedurze zwanej „double blind test”, czyli testem podwójnej ślepoty. Jej celem jest uniknięcie wszelkich wpływów sugestii lub autosugestii (uczeni nazywają je efektem placebo) zarówno po stronie pacjentów (którzy w skrytości ducha oczekują na poprawę samopoczucia), jak i po stronie badaczy (którzy pracują w nadziei na uzyskanie określonych wyników).
Tego, kto szuka odpowiedzi na to niezwykle ważkie pytanie, niemal natychmiast czeka zaskoczenie, trudno bowiem natrafić na oficjalne opinie lekarzy. Przyczyną tego stanu rzeczy jest nieznajomość problemu, obojętność, a może strach przed poruszaniem tematu uznanego za tabu przez związek, do którego należą, a który w ich imieniu ściga wszystkich nielekarzy usiłujących wykonywać pracę uzdrowiciela, wszystkich współczesnych apostołów kultu boga Magnetyzmu i bogini Radiestezji.
Nie bez zdziwienia stwierdzamy jednak, że od czasów Franza Antona Mesmera (który - przypomnijmy - sam był lekarzem), to znaczy od dwustu lat, oficjalna medycyna otacza magnetyzm pełnym zażenowania milczeniem.
Mimo to grupa odważnych lekarzy przemawia i zajmuje własne stanowisko wobec narastającego w społeczeństwie zainteresowania nowymi medycynami.
Od kilku lat nowa terapia odnosi niesłychane sukcesy w Japonii, skąd dotarła do Stanów Zjednoczonych i do Europy. Jest to magnetoterapia. Pod tą dziwaczną nazwą kryje się sztuka wykorzystania magnesów do łagodzenia bólu. Niektórzy badacze używają nazwy magnesoterapia, ukutej od słowa „magnes” i wskazującej na przynależność do ogólnej teorii magnetyzmu, ponieważ magnesy samoistnie wytwarzają pola magnetyczne.
Magnesy naturalne to ferromagnetyczne minerały, wydobywane z wulkanicznych skał w ogromnych złożach syberyjskich, szwedzkich, grenlandzkich. Te wulkaniczne skały tworzyły się z lawy wulkanicznej i, stygnąc, wchłaniały ziemską energię magnetyczną. Tak powstał magnes. Ten minerał, o pewnej sile przyciągania (przyciąga opiłki żelaza), nazywa się „magnetytem”. Zawiera on tlenek żelaza (Fe304). Nazwa ta pochodzi od miasta Magnesia w Azji Mniejszej, gdzie za panowania Aleksandra Wielkiego odkryto tlenek żelaza mający właściwość przyciągania metali.
Magnetyzm poprzez nakładanie rąk, twarzą w twarz z pacjentem, był dotąd najpowszechniej stosowaną formą tej terapii. Jednak od kilku lat na naszych oczach rozkwita nowa jej „technika” - magnetyzm na odległość. Obecnie we Francji dziesiątki tysięcy osób poddają się leczeniu, spokojnie siedząc w domu - magnetyzer otrzymał i ma w pobliżu fotografię pacjenta, a przy niej dowód zapłaty - średnio 70 euro. „Pracując”, bierze fotografię do ręki i magnetyzuje ją drugą ręką. Ma do wyboru dwie możliwości - albo odsyła takie „namagnetyzowane” zdjęcie klientowi, zalecając nosić je przy sobie, na przykład wsunięte do portfela czy też byle jak wsunięte do kieszeni (mag Toe-Guor stosuje tę technikę wobec sportowców), albo przechowuje je w szafce (przez kilka dni, miesięcy, czy też... „na zawsze”). Najważniejsze z punktu widzenia magnetyzera jest powiadomienie klienta, iż co wieczór będzie o stałej porze magnetyzował fotografię, zupełnie jakby odbywał... korespondencyjny seans magnetyczny. Natomiast klientowi pozostaje cierpliwie i z wiarą czekać w domu na poprawę samopoczucia. Domyślamy się, że część magnetyzerów prowadzi tę działalność, ponieważ wielu pacjentów chętnie się na to godzi (a nawet domaga się tego). Wydaje się też, że wszystko tu wymyka się spod kontroli.