Ilekroć duch hrabiny Franciszki Łucji ukazał się komuś z potomków Wincentego Tyszkiewicza, tylekroć w krótkim czasie nawiedzony schodził z tego świata. Tak utrzymywały opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie. Zjawa odwiedzała pałacyk Tyszkiewiczów w Weryni, nieopodal Kolbuszowej, leżącej nad rzeczką... Nil. W końcu XVIII stulecia stał tu modrzewiowy dworek, należący do rotmistrza petyhorskiego i posła na Sejm Wielki, Jerzego Tyszkiewicza (17681831) oraz jego żony, Franciszki Łucji z domu Lubomirskiej (17701811). Doczekali się oni sześciorga dzieci. Ulubieńcem matki był pierworodny Wincenty. Ówczesny pamiętnikarz, Tadeusz Józef Chamski, tak oto przedstawił hrabinę: „Ta pani, tak z twarzy nadobnej, z nosa okazale greckiego, jak z obyczajów trochę zalotnych podobna nadzwyczajnie do ojca swego naturalnego, króla Stanisława Augusta (...) żyjąc po magnacku, bawiła się czasem po sowizdrzalsku i lubiła płatać psoty, wyrabiać figle, bawić się i hulać, stąd dostała przydomek baba Kozak"...
Straszliwe musiały być cierpienia istoty zamurowanej w niewielkim pomieszczeniu bez okien. Tuż za ścianą, którą odgrodzono ją od świata, musiała słyszeć odgłosy życia, wiedząc, że dla niej samej nie ma już ratunku. Rodzice są zbyt dumni, by wybaczyć jej wielki błąd miłość do nieodpowiedniego mężczyzny. Na cóż zda się teraz wspaniała ślubna wyprawa, z którą zamknięto ją w tym ponurym grobowcu? Na cóż krzyki o pomoc, o odrobinę jedzenia lub wody? Nie zdoła wzruszyć serca swego nieugiętego ojca...Czy tak było w rzeczywistości? Czy taki los przypadł w udziale córce potężnego magnata Tarły, pana na zamku w Dębnie i innych włościach? Jeśli ufać legendom wszak niemal każda z nich nosi w sobie ziarno prawdy tak właśnie się stało. Nie może więc dziwić dalszy ciąg tej ponurej historii opowieść o duchu nieszczęsnej panny, snującym się po rodzinnym domu.
Już od ponad czterech stuleci skarży się na swój los, krążąc pod postacią zjawy po szamotulskim zamku. A ma ku temu wiele powodów. Kiedy żyła, targowano się o nią w trybunałach, układano o niej pieśni, snuto legendy. Tragiczne dzieje Elżbiety Katarzyny Ostrogskiej, zwanej Halszką, śledziła bowiem z zapartym tchem cała ówczesna Rzeczpospolita. Halszka miała wszystko, co potrzebne do szczęścia: bajeczną urodę, wielki majątek, a może nawet królewskie pochodzenie (przypuszcza się, że jej matka była naturalną córką Zygmunta Starego). Mimo to życie bogatej panny stało się pasmem udręki. Przyszła na świat w 1539 roku jako jedyne dziecko księcia Ilji Ostrogskiego, posiadacza olbrzymiej fortuny na Wołyniu i Ukrainie oraz Beaty z domu Kościeleckiej. Urodzona po śmierci ojca przeszła pod kuratelę stryja księcia Konstantego Wasyla Sanguszki. I choć księżniczka miała zaledwie trzynaście lat, o jej rękę zaczął się ubiegać tłum konkurentów. Wśród nich był młody bratanek Wasyla Dymitr Sanguszko. Nie mogąc przełamać opora Beaty Ostrogskiej, siłą zdobył zamek w Ostrogu i zmusił pannę do zawarcia małżeństwa.