Magnetyzer i uzdrowiciel o gołych rękach
Należy pamiętać, że mówiąc o rękach, które uzdrawiają, mamy na myśli terapeutów posługujących się dłońmi i wyłącznie dłońmi w niesieniu ulgi cierpiącym. Określenie to nie obejmuje więc nikogo, kto leczy za pomocą przyrządów lub aparatury.
Uzdrowiciele o „gołych rękach” to przede wszystkim znachorzy oraz filipińscy uzdrowiciele. Jedni i drudzy często bywają przez osoby niewtajemniczone utożsamiani z magnetyzerami. Dlatego warto przypomnieć, czym różni się magnetyzer od uzdrowiciela o gołych rękach.
Znachorzy – ginący gatunek
Pojęcie „znachora” jest znane od dawna. Z całą pewnością istniało już w średniowieczu, kiedy to określano nim osoby zajmujące się leczeniem, ale nieposiadające wykształcenia medycznego. Znachorzy leczyli zwichnięcia, złamania, skręcenia, a także inne dolegliwości, stosując zioła, tak zwane zamawiane, i wykorzystując doświadczenia własne oraz przekazane przez poprzedników.
Honore de Balzac w Przeklętym synu doskonale opisał taką postać: „Człowiek ten był jakby czarownikiem, którego chłopi w wielu regionach Francji nazywają wciąż znachorem. Słowem tym określa się prostych, acz genialnych ludzi, którzy nie pobierali nauk w szkołach, ale wykorzystują wiedzę przodków często opartą na długiej praktyce, niosącej doświadczenia gromadzone w rodzinie, by uleczać, to znaczy składać złamane nogi i ręce, uzdrawiać zwierzęta i ludzi z pewnych chorób. Ludzie ci mają posiadać nadprzyrodzony dar leczenia ciężkich dolegliwości”.
Ta bardzo precyzyjna definicja znachora autorstwa Balzaca do dziś jest trafna. Znachor „operuje” istoty ludzkie i zwierzęta, stosując prostą technikę odwołującą się do znajomości anatomii, przede wszystkim kości, mięśni, ścięgien, nerwów (wielu pacjentów mówi: „Trzeba mi nastawić nerw na miejsce”). Technika ta opiera się na odpowiednich chwytach – zadbawszy o odwrócenie uwagi pacjenta, znachor we właściwy sposób, pewnie chwyta rękę lub nogę i silnym szarpnięciem nastawia to, co się przemieściło (często parający się tym ludzie to istni siłacze). Tej operacji towarzyszy przejmujący ból, po którym przychodzi cudowna ulga – pacjent może już wrócić do domu, wszystko jest na swoim miejscu. Z przeprowadzonego przeze mnie wywiadu wynika, że ból jest proporcjonalny do czasu, od jakiego istnieje: nastawienie po godzinie nie powoduje praktycznie żadnych cierpień, nastawienie bólu trwającego od roku czy dwóch jest bardzo dotkliwe i czasem prowadzi nawet do omdlenia.
Znachorzy zawsze cieszyli się dużą popularnością, zwłaszcza w środowiskach wiejskich (lekarze i weterynarze często mieszkali zbyt daleko od gospodarstw), ale żadne nazwisko nie zapisało się na kartach historii, żadnego nie otacza sława. Anonimowi, pomocni, życzliwi, przez całe wieki byli praktycznie jedynymi uzdrowicielami o gołych rękach.
Potem pojawiła się konkurencja – adepci magnetyzmu, podążający tropem Mesmera, markiza de Puysegur, Durvil- le’a. I wreszcie, u zarania XX wieku, kręgarze i inni specjaliści leczący choroby kostne zaproponowali nowe techniki, tym razem ujęte w system i skuteczne. Dlatego zaczęła się zmniejszać liczba znachorów, którzy z końcem XX wieku niemal całkowicie zniknęli z wielkiej rodziny uzdrowicieli, podobnie jak dinozaury, ostatni przedstawiciele świata, który przeminął.
Uzdrowiciele filipińscy – iluzja czy rzeczywistość?
W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia z Niemiec, Anglii, Włoch i Stanów Zjednoczonych wylatywały samoloty, na których pokładach dominowali pasażerowie uznani za nieuleczalnie chorych przez lekarzy ze swych krajów. Lecieli na Filipiny. A dokładniej – na wyspę Luzon, do położonego na północnym zachodzie Bagnio. Tu mogli liczyć na pomoc filipińskich uzdrowicieli. Opowieści o nich dotarły aż do Europy – mówiono, że tamtejsi chirurdzy operowali gołymi rękoma, to znaczy bez skalpela, bez znieczulenia, a przede wszystkim – nie pozostawiając blizn.
Dziesięć lat wcześniej, w Brazylii, pewien uzdrowiciel zapisał się w annałach medycyny. Był nim José Pedro de Frei- tas, zwany Ze Arigo (co znaczy mniej więcej „głupi wieśniak”), który pracował w Stanie Minas Gérais, a dokładniej w Congonhas do Campo. Nie używał żadnych narzędzi poza zardzewiałym nożem i… modlitwą!
Sława Arigo bardzo szybko przekroczyła granice małego, liczącego 10 tysięcy mieszkańców miasteczka. Światowy rozgłos przyniosło mu zwieńczone sukcesem leczenie chorej na zaawansowaną białaczkę córki przyszłego prezydenta Brazylii, doktora Kubitschka. Ze Arigo przyjmował w swym skromnym domu do tysiąca osób dziennie. Warto zaznaczyć, że niczego nie dezynfekował. Wówczas rząd brazylijski postanowił udzielić mu pomocy, budując dla niego szpital.
Ale Arigo nigdy w nim nie pracował – zginął w wypadku samochodowym w styczniu 1971 roku, na kilka miesięcy przed zakończeniem budowy. Po śmierci Arigo zwrócono uwagę na filipińskich uzdrowicieli. Jak to możliwe, że leczyli ludzi, stosując metodę, której nikt dotąd nie znał?
Ta metoda pozostaje niezmienna: uzdrowiciel układa pacjenta na stole, wyśpiewuje modlitwę (większość uzdrowicieli to ludzie wierzący, członkowie stowarzyszenia Union Espiritista Cristiana Filipinas), potem zdaje się zanurzać dłonie w głębi brzucha chorego, mocno naciska skórę, sprawiając, że pojawia się czerwonawy płyn podobny do krwi, a w końcu materia o wyglądzie organicznym (tkanki? guzy?). Po „operacji” nie pozostaje żadna blizna, choć wszystko zdaje się potwierdzać, że skóra została rozcięta, że płynęła krew z rany, a guz został wydobyty z ciała chorego.
Gwiazdą wśród filipińskich uzdrowicieli był zmarły w roku 1984 Tony Agpaoa. Wprawił w zdumienie wielu specjalistów, gdy w roku 1979 trafił do szpitala w wyniku zapalenia wyrostka robaczkowego i poddał się klasycznej operacji chirurgicznej, a nie zabiegowi któregoś z uzdrowicieli, pracujących jak on – bez skalpela! Między zwolennikami i przeciwnikami filipińskich uzdrowicieli wciąż toczy się spór. Jedni twierdzą, że jest to chirurgia paranormalna, dostępna tylko dla nielicznych wtajemniczonych. Inni sądzą, że mamy do czynienia ze zręcznymi iluzjonistami, którzy oszukują chorych, każąc im drogo płacić za operację ostatniej szansy.